O dwojgu osób z borzykowskiej, choć amatorskiej, ale pomocnej "służby zdrowia".
Pani Kalina urodziła się w Borzykowie 4 stycznia 1921 roku. Choroba nowotworowa skróciła Jej życie do 52 lat w dniu 7 listopada 1973 roku.
Poczta w Borzykowie
Jerzy Laskowski i Teodor Jędraszak
Władysław Galant
Która z borzykowskich dziewcząt nie znała borzykowskiego kominiarza i guzikami nie kręciła...
Borzykowski ptasi świat był fascynujący.
Tym razem o Borzykowie z jego ptakami w tle...
PKS w latach 50
Borzykowscy rzemieślnicy
Sięgam pamięcią do końca lat 40. i początku lat 50., kiedy w Borzykowie oprócz gospodarzy gospodarujących na roli pracowało w swych warsztatach kilku rzemieślników. Dla mnie, wtedy kilkuletniego chłopca, największy podziw budziła praca i efekty pracy pana Józefa Kosińskiego – kołodzieja, czyli jak wtedy mawiano stelmacha. Poszedłem kiedyś wysłany przez mamę do jego warsztatu z prośbą o naprawienie uszkodzonych sanek, przywiezionych przez ojca z Poznania. Ojciec pracował wtedy w Poznaniu i do domu przyjeżdżał w soboty, by w niedzielę wieczorem wracać kolejką na poznańską Wildę. Moje sanki były większe od tych używanych przez moich kolegów i budziły ich podziw graniczący z zazdrością. Podczas kuligu ciągnionego przez konia pana Józefa Helaka moje sanki uszkodziły się po nieprzypadkowym zderzeniu z innymi sankami. Naprawić je mógł tylko pan Józef Kosiński, który wtedy, jak pamiętam, był zajęty pracą przy budowie wozu konnego, nazywanego wtedy „chelą”. (Nazwa wozu nie miała nic wspólnego z żeńskim imieniem Helena). Podziwiałem rozmaite narzędzia w warsztacie pana Kosińskiego. Ręcznie z pomocą różnych pił, strugów, hebli pan Józef wykonywał szprychy i fragmenty obwodu kół oraz wytaczał piasty kół. (Maszyny takie jak heblarki, tokarki w drewnie pojawiły się dopiero w 1957 roku, po zelektryfikowaniu Borzykowa). Podobał mi się zapach obrabianego drewna i trocin, których było pełno w warsztacie. Po kilku dniach moje sanki były już naprawione. Gdy pan Józef Kosiński pojawiał się w borzykowskiej piekarni Józefa Gizelskiego, był nazywany żartobliwie przez Kalinę Gizelską „Kosibą” .(Zapewne pod wpływem przeczytanej książki Dołęgi-Mostowicza „Znachor” pożyczonej z biblioteki mojego ojca). Panna Kalina – dla mnie była to zawsze panna Kala – miała zwyczaj zwracać się do klientów przez „ty” . Nawet z wieloma starszymi panami prowadziła rozmowę w piekarni, używając ich imienia w formie zdrobniałej : Jasiu. Kaziu itp. Dziś nazywałoby się to „skracaniem dystansu”. Panom to zazwyczaj nie przeszkadzało… a wielu z nich czuło się wtedy zdecydowanie młodszymi. Nie były tym zachwycone żony niektórych tak nazywanych mężów, ale otwarcie nie protestowały.
Po wykonaniu piast i całych kół wozu z drewna Pan Józef współpracował przy dalszych pracach nad wozem z kowalem p. Czesławem Szkudlarkiem a zarazem borzykowskim sołtysem (w latach 1947 – 1972). Kowal wykonywał metalowe części kół i wozu. Trwałość piastom zapewniały żelazne opaski wykuwane w kuźni. Podobnie niezbędne były obręcze na koła. Wykonanie jednych i drugich wymagało umiejętnego wykucia ich na kowadle z rozgrzanego do czerwoności żelaza i podsycania żaru paleniska kowalskim miechem. Urokliwym był widok iskier śmigających na wszystkie strony z paleniska w rytmie nadawanym ruchami miecha. Miech często obsługiwał syna pana Czesława a zarazem mój rówieśnik, Jacek, z którym razem chodziłem trzy lata do borzykowskiej szkoły. (Potem po ukończonej czwartej klasie dalsza nauka w klasach V – VII odbywała się w przypadku mojego rocznika we Wszemborzu). Aby założyć opaski mocujące na piastę koła i obręcz na drewniane koło, kowal musiał nadać im takie średnice, by nałożone gorące na koło zacisnęły się na nim po schłodzeniu. Inaczej cała praca obu rzemieślników poszłaby na marne i koło by się rozpadło. Jednak zarówno pan Kosiński jak i pan Szkudlarek byli mistrzami w swych zawodach i coś takiego się nie zdarzało.
Niełatwą pracą kowala było podkuwanie koni, które odbywało się przed kuźnią. Rozżarzone podkowy były na kowadle dostosowywane do wielkości i kształtu kopyt konia i dopiero po tym przykuwane specjalnymi płaskimi gwoździami do kopyt. Zdarzało się, zwłaszcza młodym koniom podkuwanym po raz pierwszy, że im się ta czynność nie podobała. Pan Szkudlarek opanował jednak kilka sposobów takiego unieruchomienia nóg konia, by zwierzę nie wierzgało i nigdy koń go nie kopnął. Na zimę borzykowskie konie znów wymagały działania pana Szkudlarka. W końce podków trzeba było wkręcić hacele, by koń się nie ślizgał i nie potknął na oblodzonej drodze. Tego rodzaju czynności konie znosiły gładko, jakby wiedząc, że są im niezbędne. Swąd przypalanych gorącymi podkowami kopyt koniom nie przeszkadzał. Przy otwartych wrotach kuźni pana Szkudlarka zawsze jego pracy przyglądało się z bezpiecznej odległości kilku chłopców i ja z nimi.
Borzykowo miało jeszcze jednego kowala. Był nim pan Stefan Lewicki, którego dom i kuźnia znajdowały się między domami Przybyłów a Dłubków (po prawej stronie drogi do Kołaczkowa).Był także sołtysem w latach 1946 – 1948, ale ze względu na wiek przestał pracować jako kowal, a sołectwem zajął się pan Szkudlarek.
W Borzykowie w „moich czasach przedszkolnych i szkolnych” działało dwóch szewców. Pan Bukowski miał swój warsztat naprzeciwko ogrodu pana Stanisława Ziętkiewicza. Udawało się do niego, by „podzelował” buty. Chodziło o przybicie nowej podeszwy ze skóry i obcasów z gumy. Nowe podeszwy pan Bukowski przybijał szewskim młotkiem na zdarte spody butów drewnianymi szpilkami, przypominającymi do złudzenia krótkie zapałki. Były jednak z mocniejszego drewna i nie łamały się jak zapałki. Czubek podeszwy i tył obcasów były zabezpieczane przed szybkim zdarciem metalowymi blaszkami. W 1947 roku zanosiłem razem z butami do naprawy także po dwie „zelówki” w komplecie przywiezione przez ojca z tułaczki wojennej po Włoszech, Anglii i Szkocji. Ojciec przed powrotem do Polski pytał w liście przysłanym z Włoch, czego najbardziej brakuje w domu, co ma przywieźć? Mama odpisała, że ciężko o nowe buty i nie ma, czym szyć. Stąd ojciec przywiózł kilkanaście kompletów – po 2 „zelówki i szpulki nici. Gdy sytuacja z nićmi w kraju się poprawiła, mama szydełkowała z nich obrusy, serwetki i inne rękodzieła. Nie wiem, czy dziś ktoś w Borzykowie może znać pojęcie „zelówka” czy „podzelowanie”… Znane było dobrze w Poznaniu. Usłyszała je publiczność w programie Zenona Laskowika w „Kabarecie TEY” w latach 70. Wtedy Laskowik naśladując skrzeczący głos Gomułki ogłosił, że „ ZSRR przysłał nam w darze kilkaset tysięcy par butów…do podzelowania”. Jednak ZSRR brał masowo z Polski tylko nowe buty. Nie naprawia się już u nas od wielu lat podartych butów, co było normalnością na początku rozkwitu socjalizmu w PRL. Wyjątek stanowią jeszcze dziś cenne damskie cuda na różnej wysokości obcasach, ale naprawiają je tylko szewcy wysokiej klasy, wysoko ceniący swe usługi za nakładane fleczki.
Drugim szewcem w Borzykowie był pan Andrzejewski – nie zapamiętałem jego imienia – zięć pana Gadomskiego, pracującego przy utrzymaniu sprawności torów kolejki. Aby trafić do domu p. Gadomskich, trzeba było między gospodarstwem z ogrodem p. Kazimierza Dębickiego a „Belwederkiem” p. Wojciechowiczów skręcić w polną drogę prowadzącą do Olędrów Borzykowskich. Kilka razy korzystaliśmy z usług szewskich p. Andrzejewskiego. (Skąd wzięła się w Borzykowie nazwa „Belwederek” na określenie domu mojego kolegi Wojtka, z którym chodziłem do klas V- VII w szkole we Wszemborzu, nie potrafię powiedzieć. Był to niski, murowany, kryty dachówką dom z niskimi pomieszczeniami wewnątrz). Pan Kazimierz Dębicki był nazywany w Borzykowie „św. Kaziem” z racji figury Matki Boskiej stojącej w jego ogrodzie. Przed figurę schodzili się mieszkańcy Borzykowa na majowe nabożeństwa, które prowadziła pani Alesia Zgolińska, mama mojego kolegi klasowego Zdzisława.
Wypada także wymienić wśród borzykowskich szewców pana Kosmalę, mieszkającego na parterze domu Hernesów w oficynie po lewej stronie od frontu budynku.. W latach 50. życie w Borzykowie płynęło powoli i p. Kosmala miał wprawdzie w kuchni kącik z zydelkiem, żeliwnymi kopytami, stolikiem pełnym szewskich przyborów, ale jeśli naprawiał buty to już tylko rodzinie. Był człowiekiem niezwykle pogodnym, mówiącym cicho. Posiadał cenny dar od losu – pracy z umiarem. Przy tym, jakby to określił nasz aktor, naturszczyk Jan Himilsbach – lubił wprowadzać do organizmu bajkowy nastrój. Chętnie opowiadał o służbie w wojsku i o wojskowym urlopie, kiedy to zapragnął mieć syna… Stąd o swoim synu Tadeuszu mawiał „Urlopnik”. Pan Kosmala dożył sędziwego wieku.
Od lat międzywojennych, a może jeszcze wcześniej, funkcjonowała w Borzykowie piekarnia p. Józefa Gizelskiego. O jej dawnym początku można wnioskować stąd, że bochenki chleba przed wsadzaniem do pieca p. Józef znaczył metalowym stemplem „J.Giselski”. Mimo że w okresie lat 50- 60 dodatkowo naklejane były maleńkie etykietki z napisem „Chleb nałęczowski” lub „Chleb praski”, to wyciśnięta w skórce chleba tradycyjna nazwa „J.Giselski” nadal widniała na bochenkach. Piekarnia dawniej wypiekała chleb także dla odbiorców spoza Borzykowa. Z tego okresu pozostał jeszcze do czasów mojego dzieciństwa tkwiący w graciarni po dawnej stajni i chlewiku p. Gizelskich pokryty kurzem konny furgon z dyszelkami (w Borzykowie były to „dyszółki”) na jednego konia, jakby wzięty z planu filmów. Miał zadaszone siedzenia dla furmana i ewentualnego pasażera na przedzie podobnie jak „na koźle” w dawnych karetach. Otwierane obustronnie drzwi znajdowały się z tyłu furgonu i szeroki stopień poniżej. Pan Józef z piekarczykiem do pomocy, już w nocy, wygniatał ręcznie ciasto na chleb w pomieszczeniu obok pieca. Dopiero po zelektryfikowaniu Borzykowa korzystał z pomocy mieszadła „na prąd”. Większość czynności niezbędnych by powstały bochenki chleba, wymagała nadal pracy ręcznej. Mimo małej liczby godzin przeznaczanych na sen pan Józef zawsze miał dobry humor i był skory do różnych żartów. Gdy w czasie dnia wychodził z piekarni, przechodził przez sklep, omijając ladę, by wejść do sąsiedniego pokoju, zawsze „niechcąco” pozostawiał sporo mąki ze swego ubioru na odzieży klientów „płci obojga”. Tak „umączone” panie zawsze chętnie przepraszał… Znanym dość powszechnie stał się żart pana Gizelskiego, którego uczestnikiem stał się kilka lat przed wybuchem wojny w 1939 roku jeden z konduktorów kolejki szczycący się posiadaniem sumiastego wąsa. Gdy parowóz kolejki wjechał z wagonami towarowymi na pobliską bocznicę i tam przetaczał wagony, starczyło czasu konduktorowi na dokonanie zakupu pieczywa i na powrót do pociągu. Pan Gizelski wyraził swój podziw dla niezwykłego wąsa. Jednocześnie złożył konduktorowi propozycję, która, jak sądził, go zainteresuje: „Gdyby pan zgodził się, to bym mógł panu tego wąsa zgolić i zapłacić za to 10 złotych”. Była to całkiem niezła kwota, zważywszy, że konwojent poczty jeżdżący w wagonie pocztowym kolejki jako praktykant zarabiał przed 1939 rokiem 18 złotych na miesiąc. Po usłyszeniu propozycji „dam 10 zł za wąsa” wąsaty kolejarz ucieszył się, że tak wysoko został wyceniony jego twarzowy atrybut męskości, ale na proponowaną transakcję nie przystał. Wkrótce popadł w jakiś kłopot finansowy. Sam pewnego dnia trafił do borzykowskiego piekarza i wyraził zgodę na proponowane uprzednio zgolenie wąsa za 10 złotych. Rozradowany pan Józef przystąpił rączo do realizacji umowy. Obciął jednak kolejarzowi tylko pół wąsa z jednej strony, a pozostawił nienaruszoną drugą połowę… i wypłacił za to 5 złotych. Uzasadnił to kalkulacją: gdy cały wąs jest wart 10 złotych, to połowa wąsa kosztuje 5 złotych, podobnie jak połowa bochenka chleba jest także tańsza o połowę. Resztę sumiastego wąsa jego właściciel musiał z ogromnym żalem zgolić samodzielnie – no bo jak można było paradować wśród pasażerów kolejki tylko z połową dawnej okazałości.
Przez jakiś czas, nie potrafię jednak określić, jak długo to trwało, pracował w piekarni p. Gizelskiego
p. Edmund Podlewski z zawodu cukiernik i piekarz także mieszkający w Borzykowie. Jego dom stał w sąsiedztwie domu p. Helaków.
W przedwojennym Borzykowie i krótko po zakończeniu wojny funkcjonowało rzeźnictwo p. Śliwińskich. Ich dom ze sklepem wraz z „szlachtusem” stał w zadrzewionej posesji pełnej krzewów porzeczek i agrestu, znajdującej się za domem p. Rybackich, idąc w kierunku Pyzdr. (Szlachtusem nazywano wtedy gwarowo pomieszczenie przeznaczone do uboju zwierząt). Pamiętam wiekową już panią Śliwińską. Pana Kazimierza Śliwińskiego, jej syna, zapamiętałem grającego w niedzielne popołudnia na akordeonie w ogrodzie. Pan Kazimierz był długo kawalerem i ożenił się z owdowiałą panią Marczakową mieszkającą w domu postawionym na końcu wsi, idąc w kierunku Kołaczkowa. Hubert, syn pani Marczakowej, podobnie jak jego ojczym, był uzdolniony muzycznie i swą grą na akordeonie uświetniał wydarzenia w szkole.
Borzykowo miało także swojego krawca. Był nim pan Stefan Paprocki. Mieszkał wraz z żoną Heleną i trzema córkami Salą, Aliną i Jadzią na piętrze domu będącego własnością Józefa Gizelskiego a stojącego naprzeciwko domu Hernesów. W swej historii parter tego domu mieścił Agencję Pocztową (zachowało się zdjęcie z widoczną stylową skrzynką pocztową i ówczesnym godłem). Potem ulokowały się w nim siedziby Gminy Borzykowo (w czasie wojny okupant zamienił Urząd Gminy w niemiecki komisariat), Gminnej Rady Narodowej z Urzędem Stanu Cywilnego i Gromadzkiej Rady Narodowej oraz na koniec sklepy GS-u. Warsztat krawiecki pana Stefana Paprockiego mieścił się w szczytowej części budynku od strony Kołaczkowa. Fachowość pana Stefana i jego pracowitość zapewniała mu licznych klientów, dzięki czemu mógł utrzymać rodzinę i wykształcić córki.
Jedwabniki w Borzykowie
W końcu lat 40. i w pierwszej połowie lat 50. hodowano w Borzykowie jedwabniki. Wiem o
trzech „lokalizacjach” takich hodowli. W ówczesnym „borzykowskim języku”
określenia „hodowano” nie używano. Funkcjonowało określenie „trzymano jedwabniki”
podobnie jak „trzymano kury, gęsi i kozy”, „trzymano” także świnie. Co do krów
i koni, to borzykowscy gospodarze „mieli krowy i mieli konie”. Nie potrafię
powiedzieć skąd nabywano małe gąsienice jedwabnika morwowego do hodowli i dokąd
odsyłano je po przepoczwarzeniu. Wiem tylko, że larwy tkwiące w białawych kokonach osnute jedwabnymi nitkami odwożono zwykle
kolejką do Wrześni. Dziś larwy wyhodowane z jaj do odpowiedniej wielkości
nabywa się sezonowo na aukcjach lub w firmach hodowlanych prowadzących sprzedaż
wysyłkową. Aby rozpocząć w Borzykowie „przygodę z jedwabnikiem” niezbędnym było
posiadanie odpowiedniej liczby drzewek morwy białej lub dostępu do tych drzew
rosnących w okolicy. Larwy karmione
świeżymi liśćmi dorastają do 8 cm
długości i 1 cm grubości. Po osiągnięciu takich rozmiarów przepoczwarzają się
zawijając w kokon. Podczas oprzędzania gąsienica wykonuje kilkaset tysięcy
ósemkowych ruchów głową i wytwarza kokon zbudowany z jednej mocnej, jedwabnej
nici o długości od 500 do nawet 3000 metrów. Ten nocny motyl znany od 5500 lat
udomowiono w Chinach i tam początkowo jego wywóz z kraju był zakazany. Obecnie
nie występuje już w naturze i jest wyłącznie hodowany przez człowieka. Włókna
jedwabiu wykorzystuje nie tylko przemysł włókienniczy (u nas ceniony był i jest nadal jedwab
milanowski), ale też kosmetyczny oraz medycyna (jedwabne nici chirurgiczne) i farmacja.
W Borzykowie przyglądałem się hodowaniu jedwabników w domu rodziny Hernesów i w naprzeciwko stojącym domu p. Józefa Gizelskiego. Dom Hernesów był jeszcze wtedy okazałym domem o niezwykłej na wsi małomiasteczkowej architekturze, z dużym holem na piętrze w jego frontowym segmencie. Hol, z którego wchodziło się do kilku pokojów czy nawet osobnych mieszkań „udostępniono” jedwabnikom. Porozstawiano rozmaite stoły jakie można było tam zgromadzić. Przykryto je szarym i białawym papierem pakunkowym. Nie nadawały się do tego celu polskie gazety i łatwo dostępna, tania kolportowana powszechnie komunistyczna, radziecka „Prawda”. Powód był prosty : nieznośna woń ich farby drukarskiej na pewno była toksyczna a larwy nie mogły stracić apetytu na morwowe liście. Żarłoczne larwy rosły do 25 dni i przez następne 2-3 dni osnuwały się jedwabnym oprzędem. Podczas dni żerowania wymagały dostawy świeżych liści morwy a usuwania resztek i liści zeschniętych. Okres ten był absorbujący dla mieszkańców domu. Pomagali w obrywaniu liści rosnących na zapleczu posesji Gizelskiego i ich donoszeniu na hol. Pamiętam mieszkającą na piętrze p. Jankowską pracującą w urzędzie gminy, która mimo chorego biodra, kulejąc także doglądała żarłoczne robale. Pani Balbina Dębicka, niezwykle sympatyczna, drobna osoba mieszkała w stojącej w podwórzu oficynie z wysoką sutereną, z ładnymi drewnianymi, zadaszonymi schodkami poprowadzonymi z zewnątrz budynku na wysoki parter. Ona także włączała się w krzątaninę wokół grubiejących z dnia na dzień białawych larw. Pan Jurek Laskowski z racji swego wysokiego wzrostu był pomocny w obrywaniu liści z wyższych gałęzi drzewek morwy. Pan Jurek wytrwale trwał w stanie kawalerskim, gdyż „nie miał śmiałości do kobiet”, jak to określiła jego mama nazywana w Borzykowie „Ciocią Manią”. Krzątanina wokół jedwabników mijała po upływie miesiąca. Białawe kokony pokryte jedwabnymi nićmi pakowano do worków i odsyłano do Wrześni.
Dom p. Jożefa Gizelskiego także wpisał się trwale w dzieje Borzykowa zarówno reprezentacyjnym kiedyś wyglądem a także instytucjami, których był siedzibą. Część frontowa budynku z ozdobną fasadą miała nad piętrem niewielki stryszek z dwuspadowym dachem z dwoma okienkami ozdobiony na szczycie trzema sterczynami. Na hodowlę jedwabników zagospodarowano duży strych nad budynkiem od strony ogrodu otoczonego wysokimi, przycinanymi krzewami ligustru. Na poustawianych gęsto prowizorycznych stołach, półkach i miejscami na podłodze pełno było żerujących larw jedwabnika. Drzew morwy w posesji Gizelskich nie brakowało. Rosły gęsto z tyłu ogrodu i podwórza. W karmienie jedwabników byli zaangażowani wszyscy, gdy tylko mieli czas poza innymi zajęciami. Pani Kalina, gdy zakończyła sprzedaż pieczywa w sklepie rwała liście, podobnie jak przyuczający się zawodu „piekarczyk”. W mniejszym zakresie zajmowała się jedwabnikami pani Marysia, gosposia a zarazem dalsza krewna z rodziny, prowadząca od dawna gospodarstwo domowe pana Józefa Gizelskiego, odkąd owdowiał jeszcze przed 1939 rokiem. Także Jadzia Paprocka, moja koleżanka ze szkoły zjawiała się na strychu ze świeżo zerwanymi liśćmi. Strych pełen jedwabników znajdował się tuż za ścianą pokoju jej rodziców.
Hodowlę jedwabników prowadzono także w zagospodarowanym w tym celu pomieszczeniu w części mieszkalnej borzykowskiej szkoły. Okazały i o ciekawej bryle budynek szkoły zbudowany z klinkierowej cegły , z kamiennym narożem dominuje od 1912 roku wśród budynków w Borzykowie. Na szczęście jako jedyny uniknął widocznego losu budynków z dawnego centrum wsi. Nie dotknęły go żadne szpecące remonty czy tandetne przeróbki. Jego piękno zasługuje na ochronę mimo że nie znalazł się w żadnym spisie zabytków. W Kronice Publicznej Szkoły Powszechnej w Borzykowie zamieszczono w 1951 roku następującą informację : „ W dniach Święta Lasu towarzysze z p.o.p. (podstawowej organizacji partyjnej) P.Z.P.R. Borzykowo na wniosek jednego z towarzyszy obsadzili morwami jako osłonę boisko szkolne i nauczycielskie podwórze gospodarcze”. Tak to hodowla jedwabnika morwowego na terenie szkoły zyskała poparcie kierowniczej siły klasy robotniczej a zarazem zasadzone nowe, młode pędy morwy. „Dziatwa szkolna” mieszkająca w sąsiedztwie szkoły zrywała liście morwy i dostarczała je larwom pożytecznego owada. Nadzór nad hodowlą sprawował p. Michał Daroszewski mąż p. Walerii Daroszewskiej (nauczycielki w latach 1951 – 1959) ,która jak to utrwalono w Kronice szkoły „ od chwili przybycia wzięła się do pracy tak, aby powierzoną młodzież i szkołę postawić na płaszczyźnie wymagań nowej socjalistycznej rzeczywistości”.
Józef Pachela - mieszkaniec Borzykowa
Cieszę się, że mogę przywołać z pamięci Pana Józefa Pachelę. Czynię to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że przez kilka lat był mieszkańcem Borzykowa, a co mnie bardzo cieszy, mieszkał po przeprowadzce z Wszemborza do Borzykowa w tym samym mieszkaniu, w parterowej części budynku pocztowego, w którym do 1983 roku mieszkała moja mama, a od 1936 roku zamieszkali w nim moi rodzice. Po drugie dlatego, że był moim nauczycielem w szkole we Wszemborzu w latach 1953 – 1956 i wychowawcą w ostatniej, czyli VII klasie.
Nie zawsze zdążymy powiedzieć swym nauczycielom, ile im zawdzięczamy, a oni nie zawsze przeczuwają, ile dla nas uczynili.
Pan Józef Pachela uczył różnych przedmiotów w kilku szkołach na terenie gminy Kołaczkowo : we Wszemborzu, Kołaczkowie, Szamarzewie i w Gałęzewicach. We Wszemborzu był kierownikiem szkoły 7- klasowej, do której z ulgą przeszedłem po trzech latach nauki w klasach łączonych w Borzykowie. Pan Pachela doskonalił się w swym zawodzie i uzyskał tytuł magistra pedagogiki. Dzięki panu Pacheli „spadło” ze mnie wreszcie ciążące mi stwierdzenie borzykowskiej nauczycielki, że „Lecho jest za żywy”. (Taką wersją skrótu imienia chłopców „Lecho, Zdzicho,Czecho czy Zbycho” posługiwał się mąż nauczycielki uczący nieetatowo śpiewu. Były to głównie : międzynarodówka, hymn ZSRR, czerwony sztandar, krew naszą długo leją katy i inne podobne przeboje). Na każdej wywiadówce mama słyszała, że jestem „za żywy”. Utrwalona w tym przeświadczeniu zapytała na pierwszej wywiadówce we Wszemborzu , (gdzie uzyskałem wszystkie oceny b. dobre) : „A czy nie jest za żywy?” . W odpowiedzi mojego nowego nauczyciela i kierownika szkoły usłyszała: „przecież to jest chłopiec, chce pani, by pod piecem cicho siedział?” Z serdecznością wspominam także wszystkie panie uczące mnie we Wszemborzu : p. Zofię Skalską z Miłosławia (dla dzieciaków było to kochana „Skalunia”), p.p. Marię Winter i Bożenę Depczyńską z Pyzdr i p. Alinę Szmytkowską z Żerkowa. Także ich zdaniem „nie byłem za żywy”, za to chętny do dodatkowych zajęć , rysunków, prac ręcznych i udziału w organizowanych wydarzeniach szkolnych. Moje zeszyty były pełne nadprogramowych rysunków, umieszczanych w nich chętnie, bo nigdy we Wszemborzu nie usłyszałem z ust nauczycielki zniechęcającego: „to narysowała ci mama”. Pamiętam taki dzień, kiedy pan Pachela musiał niespodziewanie bez zapowiedzi, choćby dzień naprzód, gościć w szkole „kogoś z powiatu” na jakąś kontrolę czytelnictwa uczniów. Dowiedziawszy się o tym rano, zorganizował występy dziewcząt połączone ze śpiewem znanych piosenek. Do mnie zwrócił się: „Lechu, nauczysz się szybko paru zwrotek wiersza „Książkowy duszek”. Siadłem w pustym pokoju i zacząłem się uczyć wiersza na pamięć. Aby mama nie była zaniepokojona, że nie wracam do domu w czasie jak inne dzieciaki, któryś z borzykowskich kolegów poszedł ze stosowną wiadomością do mojego domu. Pani Pachelowa przygotowała dla mnie smakowitą jajecznicę, a ja nauczyłem się… czternastu zwrotek wiersza. Po zakończonej udanej wizycie „gościa z powiatu” pan Pachela odwiózł mnie do domu „na ramie roweru”, jak nazywano wtedy ten sposób jazdy rowerem we dwie osoby.
Odwiedziłem pana Pachelę, gdy na emeryturze mieszkał poza szkołą we Wszemborzu. Uściskaliśmy się ze wzruszeniem . Przywiozłem mu leki na astmę i recepty na zapas. Odwiedziłem go ponownie w 1989 roku, gdy już mieszkał w Borzykowie, w mieszkaniu dawniej zajmowanym przez moją rodzinę. Pokazywał, jak zmienił wejście z kuchni na strych, by było cieplej w mieszkaniu. Zachował egzemplarz Expressu Poznańskiego z 5.03.89 z zamieszczonym w nim artykule na mój temat, z moją karykaturą autorstwa Stanisława Mrowińskiego. Cieszył się, że jego uczeń trafił do galerii karykatur ludzi Poznania. Prosił o przyjęcie od Niego oprawionego ozdobnie w skórzaną okładkę „Pana Tadeusza” i kieszonkowego wydania „Pisma Świętego”. Po chwili wyjął z szafki cztery kryształowe kieliszki, mówiąc: „Weź to na pamiątkę od swojego nauczyciela”. To ostatnie, niezwykle wzruszające spotkanie z Moim Nauczycielem zostało mi w pamięci na trwałe.
Pan Józef Pachela urodził się 18 lutego 1920 roku. Zmarł 26 lutego 1991 roku, przeżywszy 71 lat. Pochowany został w Kołaczkowie.