O dwojgu osób z borzykowskiej, choć amatorskiej, ale pomocnej "służby zdrowia".

 
 
Dojście do zdrowia po zachorowaniu na zakaźną chorobę – szkarlatynę (płonicę) zawdzięczam w dużej mierze Pannie Kali, jak nazywałem w dzieciństwie panią Kalinę a właściwie Eleonorę Kalię Marię Gizelską, córkę borzykowskiego piekarza „z naprzeciwka”, czyli Józefa Gizelskiego. Nieoficjalnie mawiano na wsi, że „Kalina od Gizelskiego umie robić zastrzyki”.
Miałem wtedy chyba nieco ponad 5 lat, gdy po powrocie z Gąsawy, czyli rodzinnych stron mamy, dopadła mnie szkarlatyna (płonica ). Obecnie dzieci są szczepione przeciw płonicy. Być może zaraziłem się gdzieś w podróży pociągiem. Gorączka, jak wskazywał termometr, przekraczała 41stopni ! i traciłem kontakt z otoczeniem – majaczyłem. Nikt nie wiedział wtedy, że gorączka by znacznie opadła, gdyby zastosować kompres całego ciała z mokrego, zimnego  prześcieradła… Dr Jerzy Wesołowski z Pyzdr, dobry znajomy rodziców, na pytanie przerażonej mamy, co będzie, jak jeszcze temperatura będzie rosła, oświadczył : „wtedy mu opadnie”…
Udało się nabyć mamie (ojciec pracował wtedy w Poznaniu) penicylinę, która wchodziła dopiero do użycia. Pierwsza jej postać miała krótki okres trwania i należało ją podawać w iniekcji domięśniowo …co godzinę.
Panna Kala nocowała u nas w domu, by co godzinę podawać mi penicylinę. Oczywiście wtedy nie było igieł i strzykawek jednorazowego użytku. Sterylizowane były we wrzącej wodzie i używane ponownie. Mama i pani Kalina przed wyjściem od nas z domu myły ręce w roztworze o woni lizolu i nikt w Borzykowie się nie nabawił wtedy szkarlatyny. Po paru dniach mamie udało się kupić we Wrześni penicylinę francuską (niesamowicie drogą, pozbawiającą rodzinę i tak niewielkich oszczędności). Można ją było jednak podawać co 3 godziny. Nie stosowano wtedy jeszcze żadnego środka dla zmniejszenia bolesności wstrzyknięć domięśniowych (darłem się więc i beczałem z bólu, ale gorączka opadała).
Tą opowieścią ponownie dziękuję po latach Pani Kalinie Gizelskiej – później Gizelskiej – Bała, za jej dobroć i poświęcenie kilku nieprzespanych nocy, abym wyzdrowiał…
Pani Kalina urodziła się w Borzykowie 4 stycznia 1921 roku. Choroba nowotworowa skróciła Jej życie do 52 lat w dniu 7 listopada 1973 roku.
 
Zachowuję również wdzięczność i pamięć o panu „Waciu” Wietrzyńskim (ojcu Kazimierza Wierzyńskiego, czyli teścia pani Lucyny). Pan Waciu, jak mawiało się na wsi, potrafił nastawiać zwichnięcia nóg nie tylko owcom, kozom, ale i udzielał różnej pomocy mieszkańcom Borzykowa.
 Ja także doświadczyłem jego skutecznej pomocy. W wieku przedszkolnym, mimo jak mi się wydawało posiadanej biegłości w chodzeniu po płotach, spadłem kiedyś z mokrego płotu okalającego nasz ogródek przed domem. Za płotem przy drodze do Gorazdowa odbywało się coroczne szczepienie psów przeciw wściekliźnie, w które chciałem mieć wgląd…( Ludzie wtedy byli mądrzejsi i „antyszczepionkowców i płaskoziemców” nie było). Skutkiem ześlizgnięcia się z płotu było skręcenie w lewym stawie łokciowym. Lewa ręka zsiniała nad nadgarstkiem i ból nasilał się.
Pan Waciu, do którego udałem się z mamą po pomoc, przystąpił zaraz chętnie do pracy. Obejrzał rękę, pokręcił ją delikatnie i nasmarował okowitą (chyba był to denaturat). Mama trzymała mnie pod pachami a pan Waciu zaparł się nogą o piec w kuchni. Pociągnął mocno moją rękę, usłyszałem chrupnięcie w łokciu i ręką mogłem poruszać w łokciu jak dawniej.
 
Borzykowska „medycyna ludowa” miała też swoją ślepą uliczkę. W końcu lat 40. piorun kulisty poraził przebywającego w domu, na strychu, pana Kazimierza Wietrzyńskiego. Narobił też szkód w domu, ale do pożaru nie doszło. Nie umiem powiedzieć, jakiego uszczerbku doznał pan Kazimierz i w jakim był wtedy stanie. Wiem, że „aby wyciągnąć z niego prąd” wykopano dołek, umieszczono w nim porażonego i przysypano ziemią. Mimo zastosowania takiego postępowania pan Kazimierz ocalał. 

Poczta w Borzykowie

W przywołanych z pamięci wspomnieniach o borzykowianach nie powinno zabraknąć postaci pani Heleny Chwałczyńskiej, czyli pani naczelnik borzykowskiej poczty. Kierowała zespołem zmieniającej się liczby listonoszy od lat powojennych. Pracowała aż do swej emerytury z krótką przerwą, gdy pocztę w Borzykowie zamknięto, a otwarto w Kołaczkowie. Później poczta znów powróciła do Borzykowa. Na budynku pocztowym (na zdjęciu z 1976 roku) widać nieco zasłoniętą przez stojącą przed nim lokomotywę kolejki zachowaną dawną  tablicę urzędową z godłem państwowym i dawny napis „Poczta Polska Telegraf i Telefon”. W czasach mojego dzieciństwa i młodości nadany na poczcie list zwykły był doręczany adresatowi na krańcu kraju w ciągu dwóch dni. Listonosze na rowerach docierali z pocztą także do domów w sąsiednich wsiach mimo deszczu, śniegu i mrozu. Niekiedy jazda pod wiatr była niemożliwa i rower trzeba było prowadzić. Pamiętam borzykowskich listonoszy, panów ze starszego pokolenia Hołysza, Królaka, Kózkę, a potem następujących po nich Wojcińskiego i Stefańskiego. Mając dziś przy sobie telefon komórkowy lub smartfon, trudno wyobrazić sobie usługę pocztową jeszcze z lat 60., gdy zamawiało się na poczcie rozmowę telefoniczną, np. z Ameryką, i słyszało się przy przyjęciu zlecenia: proszę przyjść za  7 dni o godz. xx. Klient poczty zjawiał się zadowolony w nakazanym terminie. Pani Helena w szafce łącznicy telefonicznej przełączała  kilka kabli różnego koloru, umieszczając ich błyszczące końce we właściwych miejscach. Rozlegał się dźwięk dzwonka, gdy odległa gdzieś telefonistka potwierdzała w słuchawce połączenie z zagranicą. Interesant poproszony wchodził do kabiny telefonicznej w holu urzędu, słyszał: „Halo, mówi się?” i rozmawiał z zagranicą jak najkrócej: „bo to sporo kosztowało”.
Funkcjonowała też usługa „przyjmowania telegramu”. W sytuacji koniecznego powiadomienia kogoś o pogrzebie lub ślubie zainteresowany zgłaszał się na pocztę, (nieraz pukając w nocy do okna pani Chwałczyńskiej, której pokój znajdował na parterze budynku i sąsiadował z pomieszczeniem pocztowym).
Mam w pamięci taki jeden sylwestrowy dzień, gdy zapłakana kobieta pomyliła się i zapukała w nocy do naszego mieszkania, by nadać smutny telegram do odległej rodziny…Taki telegram zawierał kilka – kilkanaście wyrazów tekstu – koszt usługi zależał od ich liczby. Tekst napisany, po policzeniu zapisanych słów przez panią Helenę, był przekazywany telefonicznie do odległej placówki pocztowej. Tam był zapisywany zależnie od charakteru treści na blankiecie ozdobnym, gdy chodziło np. o termin wesela  lub zwykłym w pozostałych sytuacjach. 
Pani Helena Chwałczyńska była osobą samotną, lubiącą dzieciaki, które nieraz wdrapywały się pod wieczór na występ muru pod jej otwartym oknem (byłem jednym z nich), podziwiały wiszącą na ścianie czarną, aksamitną makatkę ze złotym księżycem nad zamczyskiem i prosiły o opowiedzenie bajki. I pani Helena po krótkich naleganiach  prośbę spełniała, przenosząc nas na krótko w bajkowy świat.
 
Dziękuję Pani Helenie Chwałczyńskiej za sąsiedztwo przez ścianę  mojego rodzinnego domu. Na emeryturze Pani Helena opuściła Borzykowo i zamieszkała w Domu Pomocy Społecznej we Wrześni

Jerzy Laskowski i Teodor Jędraszak

Dziś o dwóch postaciach w różny sposób związanych z domem Hernesów.
 
Pan Jerzy Laskowski to popularna postać z Borzykowa. Zapamiętałem go jako „Pana Jurka z kiosku Cioci Mani”.
Początkowo po wojnie działał w domu Hernesów sklep o różnym oferowanym asortymencie – od art. dziewiarskich po słodycze („Sklep u Herneski”). Dzieciaki wysłane po zakupy „do Herneski” zamiast reszty pieniędzy otrzymywały często „za resztę cukierków”. (Rodzina Hernesów miała handel w genach). Stalinowskie rządy rozpanoszyły się i wkrótce nie tolerowały prywatnego handlu ani  wielu innych prywatności. Wszystko musiało być państwowe lub spółdzielcze…Sklep zlikwidowano, a zamiast niego powstał należący do spółdzielni pracy inwalidów kiosk spożywczy. Prowadziła go pani Maria Laskowska, mama pana Jurka. Lokalowo kiosk był mniejszy od poprzedniego sklepu, do którego wchodziło się głównym wejściem, nad którym był stylowy balkon. Wejście klienta  do sklepu sygnalizował dzwonek dyndający równocześnie z otwarciem drzwi.
Natomiast do działającego później kiosku klienci nie wchodzili, a podchodzili pod okno po  prawej stronie stylowych drzwi wejściowych. Mały parapecik i odsuwana szybka okienka umożliwiała prowadzenie ograniczonego interesu. Gdy pan Jurek został sam, prowadził kiosk nadal.
Pan Jurek był osobą dobrze zorientowaną w sprawach krajowych  jak i międzynarodowych. Tak był postrzegany w Borzykowie i okolicy. Przy oknie kiosku była wprawdzie skromna, wąska  ławeczka pozwalająca jednak spragnionym klientom na spożycie piwa jasnego lub ciemnego (bądź  oranżady albo lemoniady). Klientela dzieliła się z panem Jurkiem różnymi opiniami i wiadomościami. Ilość wypitego piwa przekładała się często na wielość i na charakter zasłyszanych wiadomości.
Rodzina Hernesów i pan Jurek mieli także związek z Ochotniczą Strażą Pożarną w Borzykowie powstałą w 1928 roku.
Najpierw „zaopatrzono jednostkę w niezbędny sprzęt pożarniczy jak łopaty, wiadra i bosaki. Mimo nieprzychylnego ustosunkowania się miejscowej ludności do założonej OSP zarząd nie zrezygnował z pracy nad rozbudową organizacji. W 1933 roku zakupiono sikawkę ręczną ze składek 12-stu członków i pewnej części przychylnie ustosunkowanego społeczeństwa. Posiadany sprzęt umieszczono w prywatnej szopie u pana Karola Hernesa”.
W 1947 roku naczelnikiem OSP został Czesław Tamborski a sekretarzem zarządu Jerzy Laskowski. Pan Jurek zajmował to stanowisko do 1957 roku.
 
Pan Teodor Jędraszak przeszedł do historii jako prawdopodobnie pierwszy borzykowski fryzjer. Nie odnotowano nigdzie, by ktoś inny w Borzykowie w tym fachu pracował przed nim.
Pan Teodor czyli borzykowski „Antoine”- to na tamte czasy niedoceniony mistrz stylizacji włosa! Praktykował swe fryzjerstwo w przykurzonym zakładzie za zamalowanymi częściowo szybami. Półmrok wnętrza spowodowany winobluszczem i rozłożystą akacją za oknami rozświetlała lampa spirytusowa zawieszona pod sufitem. Poprzednio mieścił się w tym pokoju w drugiej połowie lat 40. „sklep u Herneski”.
Odnieść można wrażenie, że jednolite w zasadzie podejście pana Teodora do stylizacji włosa wyprzedzało czas i w przeciwieństwie do mistrza Antoine Cierplikowskiego nie zostało w Borzykowie w przaśnym PRL-u docenione. Dopiero dziś można zobaczyć w naszym kraju i poza nim podobne fryzury jak „na glacę z grzywką”, które wynosiło się z zakładu pana Teodora. (Wynosiło się także do domu „kłaki za kołnierzem”, od których trzeba się było uwolnić, szczotkując kark i kołnierz  w domu). Faktem jest, że grzywki dziś są  w różnych kolorach, i grzywka jest ciut inna, ale uszy odstają tak samo.
Borzykowska młodzież niewrażliwa na talent pana Teodora „strzygła się” u pana Fleischera  przy rynku w Pyzdrach lub we Wrześni. Owszem, przychodzili jak mawiano „do golorza” klienci starsi i oszczędniejsi, zadowoleni, że mało włosów zostających na głowie po pracy pana Teodora pozwala na rzadsze płacenie 4 zł za usługę. Kilku stałych starszych  klientów przychodziło do pana Teodora w soboty, by poddać się namydleniu pianą  i  goleniu brzytwą „na niedzielę”. Po goleniu pan Teodor zraszał obficie ogolone twarze „wodą kolońską” (o słabym stężeniu), ale nadal mimo to w „salonie” dominowała ciężka woń dymu papierosowego. (W kiosku u pana Jurka można było nabyć nawet „luzem” po 3-5 papierosów „Sport” opakowanych w skrawek gazety)
Pan Teodor w 1959 roku został skarbnikiem w zarządzie borzykowskiej OSP.
Jurek Laskowski,Ciocia Mania n n n Stanisława i Karol Hernesowie 1937
Fryzjer Teodor Jędraszak

Władysław Galant

W roku jubileuszu 750-lecia Borzykowa wywołuję z mojej pamięci postać Władysława Galanta, niezwykłego borzykowianina, który urodził się w Borzykowie 5 maja 1918 roku.
Pan Władysław Galant już w na początku lat 50. zaprojektował i skonstruował elektrownię wiatrową.
Jego elektrownię wiatrową napędzała turbina ze śmigłem o wielu łopatkach, osadzona na szczycie wysokiego masztu. Maszt turbiny był mocowany kilkoma stalowymi odciągami do zakotwiczeń zabetonowanych w gruncie ogrodu. Korpus turbiny napędzającej prądnicę był zakończony statecznikiem pionowym, który zawsze ustawiał śmigło w kierunku wiatru. Prąd wytwarzany przez prądnicę był odprowadzany przewodem do pomieszczenia gospodarczego, gdzie ładował akumulatory. W przypadku wykonania jakichś prac przy turbinie w rodzaju przeglądu, konserwacji itp, pan Władysław  zamontował hamulec zatrzymujący obroty turbiny wiatrowej. Dzięki elektrowni wiatrowej pana Władysława w domu mieszkalnym i w obejściu gospodarskim państwa Galantów działała od początku lat 50. sprawna instalacja zapewniająca oświetlenie elektryczne. Borzykowo doczekało się elektryfikacji wsi dopiero w grudniu 1956 roku. Zespół monterów elektryfikujących wieś w odpowiedzi na prośby mieszkańców zdążył zakończyć montaż instalacji i włączył prąd przed świętami Bożego Narodzenia. Turbina pana Władysława umożliwiała również ładowanie akumulatorów. Stąd korzystało z elektrowni pana Władka kilku mieszkańców z Borzykowa, a także  ci mieszkańcy sąsiednich wsi, którzy wtedy posiadali radioodbiorniki zasilane z akumulatorów. Natomiast anteny linkowe tych odbiorników rozpięte na powietrzu między tyczkami były zasilane prądem z ogniw bateryjnych.
Pan Władysław Galant był pasjonatem elektrotechniki. Początek jego zainteresowań sięgał czasu, gdy zaczął uczęszczać do wrzesińskiego liceum. Niestety dalszą naukę w liceum uniemożliwiła mu choroba Heinego-Medina, czyli wirusowe porażenie dziecięce. Został sparaliżowany i poruszał się z trudem o dwóch laskach. Nie było wtedy żadnej możliwości rehabilitacji ruchowej. W efekcie po przejściu ostrej fazy choroby pozostało mu stałe, przymusowe zwrócenie głowy w lewo. Dzięki sprawnym rękom i laskom poruszał się przenosząc powoli sztywny tułów na odległość jednego kroku. W budowie jego elektrowni wiatrowej pomagali mu spontanicznie młodzi borzykowianie. Zapamiętałem zaangażowanie braci Romana (zwanego Olechem) i Ryszarda Przybyłów, ale i inni także służyli pomocą panu Władziowi, ( tak zwykle go nazywano). Pozostał mi w pamięci wzruszający widok pana Władka wiezionego kiedyś na rowerze prowadzonym przez Ryszarda Przybyłę. Pan Władek stał wsparty jedną nogą na pedale roweru, opierając się plecami o ramę. Poruszanie się na wózku inwalidzkim przy usztywnieniu tułowia było niemożliwe. Mimo takich ograniczeń był zawsze uśmiechnięty! Był także nadzwyczaj zdolnym samoukiem i pasjonatem radiotechniki. Pamiętam, jak trafnie nam tłumaczył natężenie i napięcie prądu: „Nie Volt zabija tylko Amper”.  Cieszył się, gdy mógł nam – chętnej dzieciarni – zademonstrować swoje bogactwo: radio „z zielonym magicznym okiem”, o dużym zasięgu odbioru. Pokazywał  wzmacniacze, adaptery, głośniki i mikrofony. Zachęcone przez niego dzieciaki przemawiały do mikrofonu, by po chwili usłyszeć ponownie swój głos i wypowiedziane przed chwilą słowa! Głos ich został nagrany na taśmę magnetofonu, który pan Władek sam zbudował! Był to rok 1953, a warto dodać, że pierwszy magnetofon szpulowy Wilga 19-65 zaczęto produkować we wrzesińskim „Tonsilu” w 1959 roku! 
Pan Władysław Galant zmarł we wrzesińskim szpitalu 3 lutego 1964 r w 46 roku życia. Pochowany został w Kołaczkowie
 
Władysław Galant 5.05.1918-3.02.1964(fot.Tadeusz Aleksandrzak)

Która z borzykowskich dziewcząt nie znała borzykowskiego kominiarza i guzikami nie kręciła...

Pan Antoni Majchrzak był borzykowskim kominiarzem. Mieszkał z żoną Rozalią w Borzykowie w domu „bliźniaku” razem z państwem Walczakami – sympatycznymi seniorami. Był to ładny dom z czerwonej cegły stojący prawie naprzeciw budynku szkoły. Sąsiadował z domem zamieszkiwanym przez liczną rodzinę p. Władysława Leśnego – konduktora kolejki. Pani Rozalia i moja mama spotykały się  przy herbatce w naszym domu lub u p. Majchrzaków i „omawiały różne aktualne wtedy wydarzenia – jak to kobiety”. Na załączonym zdjęciu p. Antoni jest w towarzystwie Józefa Wysockiego – dziadka p. Grzegorza Ordana, i goszczącej wtedy w Borzykowie przy ul. Piaskowej 13 rodziny z Francji. P. Antoni występuje na zdjęciu „po służbowemu”, co rodzinę zafrapowało i zachęciło do uwiecznienia się z nim na fotografii.
Podziwiałem p. Majchrzaka, gdy, aby wymiatać sadze z naszego komina, wychodził przez małe okienko w szczytowej ścianie strychu budynku pocztowego. Często na bosaka, zdjąwszy swoje kominiarskie chodaki -„obrzynki” ( kojarzące mi się z „laczkami”), na stojąco przechodził wyprostowany po gąsiorach wieńczących szczyt dachu i pogwizdując zapuszczał w komin swą kominiarską miotłę z kulą żelazną na lince .(Jest widoczna na zdjęciu na prawym ramieniu). Na lewym barku miał kominiarską, zakrzywioną kielnię do wygarniania sadzy z przewodów kominowych.
W 1958 roku p. Antoni wypożyczył mi swój wyjściowy (wolny od sadzy) cylinder, wspomnianą kielnię na ramię i kominiarski pas. Mama uszyła mi dwurzędowy kubrak z błyszczącymi guzikami i z takimi kominiarskimi atrybutami wystąpiłem na balu karnawałowym we wrzesińskim liceum. Kominiarska kielnia kilka razy spadała mi z metalicznym brzękiem z lewego barku, budząc zainteresowanie roztańczonych par. Miałem, jak pamiętam, dzięki temu powodzenie u dziewcząt z klasy VIII !
Najcięższym przekleństwem padającym nieraz z ust p. Antoniego była: „psiakrużka”. Pan Majchrzak był kominiarzem zmotoryzowanym. Objeżdżał gminne kominy motocyklem WFW-125, który często bez powodu rozbierał, składał  i często przed domem czyścił. Raz motocykl przerósł jego przyjaźń z techniką. Gdy dojeżdżał tuż pod dom, motocykl zwolnił samoistnie, aż się zatrzymał niezahamowany. Nie reagował wcale na dodawanie gazu przez p. Antoniego. Wył na dużych obrotach, a jechać nie chciał. Nasz kominiarz już przed domem przystąpił do diagnozowania uporu motocykla. Czyścił świece, zapuszczał silnik, który ochoczo wchodził na  obroty, ale motocykl nie ruszał na żadnym biegu. Dramat się skończył po jakimś czasie, gdy któryś z małych synków p. Leśnego przyciągnął po poboczu przed dom upiaszczony „wąż”, który okazał się łańcuchem, który spadł z motocykla p. Antoniego.
Pani Rozalia zmarła w latach 60. w poznańskim szpitalu.
Jak to ocenił jeden borzykowski myśliciel, kominiarz okazał się niegodnym śmierci żony, bo ożenił się powtórnie. Wywędrował gdzieś pod Poznań i już nie praktykował dalej kominiarstwa. Szczęścia w drugim stadle też nie zaznał.
Kominiarz Majchrzak na podwórku Józefa Wysockiego

Borzykowski ptasi świat był fascynujący.

Borzykowski ptasi świat był fascynujący. Zasobny w domu w różne  atlasy zwierząt, w tym i różnych ptaków, lubiłem go podpatrywać.
 
Każdy gospodarz – większy czy mały miał gołębie. U jednych gnieździły się wewnątrz budynków gospodarskich, ale w większości stawiano im gołębniki. Były to różne, nieraz osobno stojące na słupie, ładne domki-klatki nawet z kilkoma poziomami. W innych zagrodach gołębniki  mocowano pod okapami stodół i innych budynków gospodarskich.
 
Pospolite jako towarzysze stajni i pozostałości po przejściu koni były w Borzykowie wróble i mazurki. Mazurki, najczęściej są nieodróżniane od wróbli, bo nikt nie zwraca uwagi na ich czarne plamki na policzkach – a tych nie mają wróble. Tego ptactwa było w Borzykowie dużo. Gnieździły się pod okapami zabudowań. Nie były „mile widziane” ich gniazda na strychu mojego domu jak i na strychu budynku pocztowego. Gdy wiatr pozrzucał kilka dachówek i niektóre tzw. gąsiory  wieńczące szczyt dachów, wróble i mazurki zadomowiły się na strychach. Na strychach suszono pranie, prężono rozwieszane starannie na specjalnych ramach wyprane firany. A wróble…robiły swoje, stąd trwała z nimi walka aż do naprawy dachów.
 
Nie było jeszcze popularne w „moich czasach” stawianie karmników dla ptaków. Sikory bogatki a częściej te mniejsze z nich, czyli modraszki, „częstowano” niesoloną słoniną wieszaną na futrynach okiennych. Uciechą było obserwowanie, jak sobie z nią radzą.
 
Jesienią zlatywały się na pola stada gawronów, wśród których ok. 1/3 stanowiły wrony siwe. Gawrony i wrony „przemieszkiwały zimę” w koronach drzew parku Leitgeberów. Odlatywały na wiosnę na północ, nie zakładając gniazd. Dla ogółu mieszkańców Borzykowa były to „glapy”.
 
Wiosną, w parku Leitgeberów, zanim jeszcze go nie splądrowano, a kozy nie obgryzły wysokich krzewów, można było spotkać zięby i usłyszeć śpiew godowy ich samczyków.
 
Na borzykowskie podmokłe łąki leżące zarówno po stronie Libobrów, jak i na te rozciągające się po lewej stronie drogi do Pyzdr, przylatywały czajki. Najczęściej były zwiastunami przedwiośnia.  Brodziły w topniejącym śniegu, pokrzykując swoje „cztery, cztery ” – na imieniny Kazików.
 
Trudno zapomnieć widok stadka kuropatw na śniegu wtulonych podczas zimowej zadymki w borzykowskie miedze. Widok tych ptaków zimową porą oczarował już dawniej Józefa Chełmońskiego. Namalował  je tak, jakby patrzył na ich stadko na borzykowskich polach położonych obok drogi do Gorazdowa.
 
Nie wiem, czy jeszcze gdzieś można zobaczyć skowronka wzbijającego się pionowo w niebo  nad borzykowskimi oziminami i usłyszeć jego śpiew… No i, gdzie te oziminy?
 
Wędrując jesienią w kierunku Gorazdowa, wzdłuż dawnej granicy, przy łąkach i stawkach powstałych po wydobyciu torfu, natrafiało się na suche zakrzaczałe zarośla, suche osty z pękami nasion pozostałych w przekwitłych kwiatostanach. Uwijały się tam płochliwe, pięknie ubarwione szczygły.
 
Na koniec trudno zapomnieć widoku dudka, bywalca luźno zadrzewionych i wąskich łąk. Rozciągały się one wzdłuż płytkiego rowu z wolno płynącą skąpą wodą, po obu stronach drogi do Wszemborza. Już z daleka  było widać jego bladordzawy przód i taką głowę z czubem czarno zakończonych piór. Jego widok w locie z rozłożonymi, wzorzystymi, zaokrąglonymi skrzydłami był zjawiskowy. Wyglądał jak wielki pięknie ubarwiony motyl.

Tym razem o Borzykowie z jego ptakami w tle...

W latach powojennych i później w latach 50., gdy w Borzykowie były typowe dla wsi gospodarstwa rolne, to w oborach, chlewach jaskółki (dymówki) zakładały gniazda. Nawet w chlewikach na zapleczu „colamtu”, gdzie listonosze „trzymali” kozy i kury, także były gniazda jaskółek. Cieszono się z obecności tych ptaków i na noc nie zamykano wszystkich okienek, by wcześnie rano mogły wylatywać. Jeśli okna w tych zagrodach nie były wszędzie otwierane, to wyjmowano pojedyncze szybki z okien i jaskółki przelatywały przez nie swobodnie. Panował nawet taki przesąd, że jeśli gospodarz by zniszczył gniazdo jaskółek, to krowy „będą doić krwią”.
Pod koniec lata jaskółki sejmikowały na drutach telefonicznych naprzeciw okien domu, gdzie mieszkałem. Obsiadały liczne druty i świergotały, aż do dnia odlotu. Dziś tych linii napowietrznych telefonicznych już nie ma, a w ich miejsce, ale wyżej, poprowadzono sieć elektryczną. Zapamiętałem ostatni dzień sejmikowania jaskółek w Borzykowie. Był to piątek 1 września 1950 roku. Ja po raz pierwszy poszedłem do borzykowskiej szkoły, a jaskółki za kilka minut zerwały się do odlotu do Afryki lub na południe Hiszpanii, by powrócić, gdy będę w klasie drugiej.
Czy ktoś widzi jeszcze te ptaki w Borzykowie, już nie tak wiejskim jak dawniej?
 
Wraz ze zniknięciem kolejki …i koni zniknęły także dzierlatki, nazywane także śmieciuszkami. Ptaszki wielkości skowronka z czubkiem piórek na główkach, biegające po ścieżkach przy szosach, poboczach dróg. Zakładały gniazdka na nasypach kolejowych, torowiskach bocznic, terenach ze skąpą wegetacją. Ich śpiew podczas wzlotu często był uznawany za zapowiedź deszczu.Ich piosenki – ornitolodzy śpiew ptaków nazywają piosenkami –  były wolniejsze i krótsze od wyśpiewywanych przez wzlatujące nad polami skowronki. Tu moja dygresja : zgadzam sie z ornitologami, którzy specyficzny śpiew różnych ptaków określają nazwą „piosenka” . Zawłaszczanie nazwy „piosenka” przez niektórych wykonawców estradowych uważam za nieuprawnione.
 
W latach 50. starszych borzykowian przyprawiała o niepokój pójdźka (ptak z rodziny puszczykowatych) i jej pohukiwania „pójdź” słyszane za zabudowaniami państwa Szkudlarków, Kulińskich i Sroków.
Pamiętam stwierdzenie bywającej w naszym domu starszej mieszkanki budynku pocztowego, pani Królakowej: „Gdy było  ją (pójdźkę)  słychać w 50 roku, wtedy umarł mój syn, Stefan”. Pójdźka gnieździła się nadal w Borzykowie, ale specjalnie jej wieczorna, słyszalna obecność w ogrodach nie była powszechnie komentowana. Jednak, gdy w 1954 roku zmarł pan Wincenty Sroka, ojciec pani Wandzi Frankiewicz, znowu była to według sąsiadki wina tego ptaka.
 
Zniknęły z borzykowskiego krajobrazu pliszki siwe przysiadające na pryzmach żwiru przy  poboczach szutrowej drogi do Wszemborza („pliszka siwa ogonkiem kiwa”, to powiedzonko znały borzykowskie dzieciaki).
 
Nie wiem, czy jeszcze można usłyszeć kukułkę w dawnym parku przy dworku Leitgeberów. Kiedyś był to park pełen krzewów i drzew, i kukułka odzywała się każdego roku, a ludzie potrząsali brzęczącymi monetami w kieszeniach, by stać się bogatymi. I rzeczywiście Borzykowo stopniowo wzbogacało się, także o ciekawych mieszkańców.
 
Dawna droga do Gorazdowa, dziś ul. Piaskowa, była aleją czereśniową – rajem dla szpaków, z którymi uganiali się tzw. alejarze – dzierżawiący sezonowo aleje i zrywający czereśnie. (Jak wspominał p. Grzegorz Ordan, tzw. alejarzem działającym przy gorazdowskiej gruntowej wtedy drodze był jego wujek Roman Wysocki). Czereśniowe drzewa, choć mniej liczne, rosły także przy szosie w kierunku Wszemborza. Z mniejszych czereśniowych drzew, którymi można było trząść, dzieciarnia strząsała chrabąszcze majowe. Nie widziałem już majowego chrabąszcza po wyjeździe z Borzykowa. Pojawiały się jedynie te mniejsze, zwane czerwcowymi.
Tu dygresja z czasu liceum: jeden taki majowy chrabąszcz w 1958 roku trafił do kałamarza z atramentem. Jeszcze wtedy w jednej klasie była „katedra” na podeście z  kałamarzem i piórem ze stalówką w obsadce. Kilkoro profesorów korzystało z tego środka wpisywania tematów zajęć i ocen do dziennika. Gdy Leppertowa włożyła owo pióro do kałamarza, by nim zacząć służbowy zapis, nadziany na stalówkę chrabąszcz upadł na kartę dziennika i zaczął się po niej przemieszczać. Zanosiło się na niezłą chryję, bo trudno pani profesor było wytłumaczyć, że owad sam wszedł i nie mógł zawrócić w ciasnocie kałamarza. Była groźba, że to wina dyżurnego, ale się jakoś obyło bez konsekwencji.
 
Wiadomo, że jeszcze dziś wielką sympatią cieszy się w każdej wsi gniazdujący tam bocian. W Borzykowie za moich czasów bocianiego gniazda nie było. Próbę zaproszenia bociana do gniazdowania podjęto na Libobrach, które choć administracyjnie należały do Wszemborza, to „ciążyły” do Borzykowa z różnych względów. Kolega z mojej klasy, Czesław Wieczorkowski z Libobrów, chodził do borzykowskiej szkoły a nie do Wszemborza – miał bliżej. Pan Stanisław Baranowski z Libobrów, dobry znajomy moich rodziców, uciął jeden z konarów topoli rosnącej za jego stodołą. Umocował na skróconym konarze drewniane, bez metalowej obręczy, koło od starego, nieużywanego wozu. Bocian kilka razy pojawił się w pobliżu na podmokłej łące, ale gniazda nie zbudował…
 

PKS w latach 50

Nie wiem co obecni mieszkańcy Borzykowa wiedzą o połączeniach wsi obsługiwanych przez PKS w latach 50.
Znane są jak sądze późniejsze możliwości podróżowania autobusami od 1960 roku z Borzykowa do Wrześni. Wtedy to o niektórych porach dnia autobusy SAN kursowały nawet prawie co 30 minut z Wrześni do Pyzdr i z powrotem dwoma trasami : przez Gozdowo lub Kaczanowo. Konkurowały skutecznie z kolejką zarówno czasem przejazdu jak i częstością kursów oraz ceną biletów.
      Od 1949 roku Borzykowo miało także bezpośrednie połączenie autobusami PKS z Poznaniem – początkowo raz dziennie tam i z powrotem a potem dwa razy dziennie. Linia miała okresowo różną trasę z Poznania przez Miłosław, Środę lub Koszuty. Prowadziła  do Turku, lub Konina a także kończyła się jakiś czas w Ciążeniu i krótko nawet w Lądku. Jeździły tą trasą wtedy autobusy prod. francuskiej Chausson. Od 1949 roku oznakowany przystanek autobusowy początkowo znajdował się przed rozebranym wkrótce, niszczejącym szachulcowym budynkiem stacji kolejki w Borzykowie (fot. 9 w książce). Pamiętam jeden może nieco zabawny – jak mi się wtedy wydawało – incydent z udziałem autobusu Chausson w Borzykowie. Gdy zatrzymywał się na przystanku „odpadło” prawe, przednie koło i zaczęło się  toczyć prawym poboczem w kieunku Pyzdr. O mało nie wpadło na mojego rówieśnika Jacka Szkudlarka (syna borzykowskiego sołtysa). Jacek osiągnął wtedy taką prędkość, że umknął przed kołem, które przewróciło się dopiero przed sklepem p. Kulińskiego. Kierowca autobusu podniósł przód autobusu lewarem, zamocował koło i po godzinie Chausson pojechał do Pyzdr. Autobusy jeździły wtedy szutrową szosą przez Wszembórz i dalej w kierunku Miłosławia. Droga ta szybko była rozjeżdżana kołami furmanek (wtedy jeszcze nieogumionymi) i dróżnik p. Korzeniewski z Borzykowa co jakiś czas łopatą przerzucał rozjechany żwir z pobocza drogi na jej środek. Na poboczach co kilkaset metrów były „zapasowe” pryzmy żwiru do utrzymania szosy ( porośnięte często malowniczo, polnym skrzypem i powojem). Autobusy wznosiły po swym przejeździe tą drogą  tak gęsty „ogon” kurzu i pyłu, że pozostawał zawieszony nad drogą przez prawie 10 minut. Ciężarówki były wtedy rzadkością na tej drodze. W tym czasie podobnie jak smuga dymu na horyzoncie widziana z oddali  znaczyła przejazd kolejki tak kurz nad drogą do Wszemborza oznaczał, że przejechał już autobus Chausson do lub z Poznania.
(Jak dotąd nie znalazłem zdjęcia takiego autobusu w barwach PKS, popielato-niebieskich z bagażnikiem na dachu a tym bardziej zdjęcia wykonanego w Borzykowie)
Chaussony były wtedy nowoczesnymi autobusami o samonośnym nadwoziu z pojedyńczymi kołami z tyłu ! W Warszawie Chór Czejanda śpiewał o nim popularna piosenkę „Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie…”
Ja zwykle w wakacje w latach 50. jeździłem takimi autobusami z Gniezna do Gąsawy na Pałukach w rodzinne strony mojej mamy.
Pekaesowskie autobusy tego typu jeździły też krótko z Pyzdr przez Borzykowo do Gniezna Był to jednak krótki epizod, przetrwały tylko okres jednego rozkładu jazdy w pierwszej połowie lat.50. Cena przejazdu autobusem do Gniezna – (nie było w PKS-ie zniżek, ulg) była nieatrkcyjna dla ludzi w tym okresie, gdy każdy liczył pieniądze a nie na pieniądze.
Bezpośrednie połączenie autobusowe z Borzykowa do Poznania i na powrót cieszyło się dużą popularnością już w latach 60.
Pamiętam, że 15. września 1962 roku wyjeżdżając pierwszy  raz z Borzykowa, na studia do Poznania (co miało się okazać później wyjazdem w rzeczywistości na stałe) stałem całą  trasę w autobusie. Wszystkie miejsca już były zajęte w Pyzdrach. Był to autobus marki Leyland Royal Tiger (piękna nazwa…) Jak wspominałem w koleżanką Wandą Frankowską z Pyzdr „tamte lata” dowiedziałem się, że wtedy mawiano w Pydrach : pojadę Leylandem a nie autobusem.
Mam jedno zdjęcie Leylanda kursującego przez Borzykowo, ale wykonane na dworcu w Turku. Szkoda, że nie w Borzykowie. Leylandy miały silnik umieszczony nie z przodu ani nie z tyłu ale pod podłogą, między osiami…

Borzykowscy rzemieślnicy

Sięgam pamięcią do końca lat 40. i początku lat 50., kiedy w Borzykowie oprócz gospodarzy  gospodarujących na roli pracowało w swych warsztatach  kilku rzemieślników. Dla mnie, wtedy  kilkuletniego chłopca, największy podziw budziła praca i efekty pracy pana Józefa Kosińskiego – kołodzieja, czyli jak wtedy mawiano stelmacha. Poszedłem kiedyś wysłany przez mamę do jego warsztatu z prośbą o naprawienie uszkodzonych sanek, przywiezionych przez ojca z Poznania. Ojciec pracował wtedy w Poznaniu i do domu przyjeżdżał w soboty, by w niedzielę wieczorem wracać kolejką  na poznańską Wildę. Moje sanki były większe od tych używanych przez moich kolegów i budziły ich podziw graniczący z zazdrością. Podczas kuligu ciągnionego przez konia pana Józefa Helaka moje sanki uszkodziły się po nieprzypadkowym zderzeniu z innymi sankami. Naprawić je mógł tylko pan Józef Kosiński, który wtedy, jak pamiętam, był zajęty pracą przy budowie wozu konnego, nazywanego wtedy „chelą”. (Nazwa wozu nie miała nic wspólnego z żeńskim imieniem Helena). Podziwiałem rozmaite narzędzia  w warsztacie pana Kosińskiego. Ręcznie z pomocą różnych pił, strugów, hebli pan Józef wykonywał szprychy i fragmenty obwodu kół oraz wytaczał piasty kół. (Maszyny takie jak heblarki, tokarki w drewnie pojawiły się dopiero w 1957 roku, po zelektryfikowaniu Borzykowa). Podobał mi się zapach  obrabianego drewna i trocin, których było pełno w warsztacie. Po kilku dniach moje sanki były już naprawione. Gdy pan Józef Kosiński pojawiał się w borzykowskiej piekarni Józefa Gizelskiego,  był nazywany żartobliwie przez Kalinę Gizelską „Kosibą” .(Zapewne pod wpływem przeczytanej książki Dołęgi-Mostowicza „Znachor” pożyczonej z biblioteki mojego ojca). Panna Kalina – dla mnie była to zawsze panna Kala –  miała zwyczaj zwracać się do klientów przez „ty” . Nawet z wieloma  starszymi  panami prowadziła rozmowę w piekarni, używając ich imienia w formie zdrobniałej : Jasiu. Kaziu itp. Dziś nazywałoby się to „skracaniem dystansu”. Panom to zazwyczaj nie przeszkadzało… a wielu z nich czuło się wtedy zdecydowanie młodszymi. Nie były tym zachwycone żony niektórych tak nazywanych mężów, ale otwarcie nie  protestowały.

Po wykonaniu piast i całych kół wozu z drewna Pan Józef współpracował przy dalszych pracach nad wozem z kowalem p. Czesławem Szkudlarkiem a zarazem  borzykowskim sołtysem (w latach 1947 – 1972). Kowal wykonywał metalowe części kół i wozu. Trwałość piastom zapewniały żelazne opaski wykuwane w kuźni. Podobnie niezbędne były obręcze na koła.  Wykonanie jednych  i drugich wymagało umiejętnego wykucia ich na kowadle z rozgrzanego do czerwoności żelaza i podsycania żaru  paleniska kowalskim miechem. Urokliwym był widok iskier śmigających  na wszystkie strony z paleniska w rytmie nadawanym ruchami miecha.  Miech często  obsługiwał syna pana Czesława a zarazem  mój rówieśnik, Jacek, z którym razem chodziłem trzy lata do borzykowskiej szkoły. (Potem po ukończonej czwartej klasie dalsza nauka w klasach V – VII odbywała się w przypadku mojego rocznika we Wszemborzu). Aby założyć opaski mocujące na piastę koła i obręcz na drewniane koło, kowal musiał nadać im takie średnice, by nałożone  gorące na koło zacisnęły się na nim po schłodzeniu. Inaczej cała praca obu rzemieślników  poszłaby na marne i koło by się rozpadło. Jednak zarówno pan Kosiński jak i pan Szkudlarek byli mistrzami w swych zawodach i coś takiego się nie zdarzało.
Niełatwą pracą kowala było podkuwanie koni, które odbywało się przed kuźnią. Rozżarzone podkowy były na kowadle dostosowywane do wielkości i kształtu  kopyt konia i dopiero po tym przykuwane specjalnymi płaskimi gwoździami do kopyt. Zdarzało się, zwłaszcza młodym koniom podkuwanym po raz pierwszy, że im się ta czynność nie podobała. Pan Szkudlarek opanował jednak kilka sposobów takiego unieruchomienia nóg konia, by zwierzę nie  wierzgało i nigdy koń go nie kopnął. Na zimę borzykowskie konie znów wymagały działania pana Szkudlarka. W końce podków trzeba było wkręcić hacele, by koń się nie ślizgał i nie potknął na oblodzonej drodze. Tego rodzaju czynności konie znosiły gładko, jakby wiedząc, że są im niezbędne. Swąd przypalanych gorącymi podkowami kopyt koniom nie przeszkadzał.  Przy otwartych wrotach kuźni pana Szkudlarka zawsze jego pracy przyglądało się z bezpiecznej odległości kilku chłopców i ja z nimi.

Borzykowo miało jeszcze jednego kowala. Był nim pan Stefan Lewicki, którego dom i kuźnia znajdowały się między domami Przybyłów a Dłubków (po prawej stronie drogi do Kołaczkowa).Był także sołtysem w latach 1946 – 1948,  ale ze względu na wiek przestał pracować jako kowal, a sołectwem zajął się pan Szkudlarek.


Józef Kosiński - kołodziej

W Borzykowie w „moich czasach przedszkolnych i szkolnych” działało  dwóch  szewców. Pan Bukowski miał swój warsztat  naprzeciwko  ogrodu pana Stanisława Ziętkiewicza. Udawało się do niego, by „podzelował” buty. Chodziło o przybicie nowej podeszwy ze skóry i obcasów z gumy. Nowe podeszwy pan Bukowski przybijał szewskim młotkiem na zdarte spody butów drewnianymi szpilkami, przypominającymi do złudzenia krótkie zapałki. Były jednak z mocniejszego drewna i nie łamały się jak zapałki.  Czubek  podeszwy i tył  obcasów  były zabezpieczane przed szybkim zdarciem metalowymi blaszkami. W 1947 roku zanosiłem razem z butami do naprawy  także  po dwie „zelówki” w komplecie przywiezione przez ojca z tułaczki wojennej po Włoszech, Anglii i Szkocji. Ojciec przed powrotem do Polski pytał w liście przysłanym z Włoch, czego najbardziej brakuje w domu, co ma przywieźć? Mama odpisała, że ciężko o nowe buty i nie ma, czym szyć. Stąd ojciec przywiózł kilkanaście kompletów – po 2 „zelówki i szpulki nici. Gdy sytuacja z nićmi w kraju się poprawiła, mama szydełkowała z nich obrusy, serwetki i inne rękodzieła. Nie wiem, czy dziś ktoś w Borzykowie może znać pojęcie „zelówka” czy „podzelowanie”… Znane było dobrze w Poznaniu. Usłyszała je publiczność w programie Zenona Laskowika w „Kabarecie TEY” w latach 70. Wtedy Laskowik  naśladując skrzeczący głos Gomułki ogłosił, że „ ZSRR przysłał nam w darze kilkaset tysięcy  par butów…do podzelowania”. Jednak ZSRR brał masowo z Polski tylko nowe buty. Nie naprawia się już u nas od wielu lat podartych butów, co było normalnością na początku rozkwitu socjalizmu w PRL. Wyjątek stanowią jeszcze dziś cenne damskie cuda na różnej wysokości obcasach, ale naprawiają je tylko szewcy wysokiej klasy, wysoko ceniący swe usługi  za nakładane fleczki.

Drugim szewcem w Borzykowie był pan Andrzejewski – nie zapamiętałem jego imienia – zięć pana Gadomskiego, pracującego przy utrzymaniu sprawności torów kolejki. Aby trafić do domu p. Gadomskich, trzeba było między gospodarstwem z ogrodem p. Kazimierza Dębickiego a „Belwederkiem” p. Wojciechowiczów skręcić  w polną drogę prowadzącą do Olędrów Borzykowskich. Kilka razy korzystaliśmy z usług szewskich p. Andrzejewskiego. (Skąd wzięła się w Borzykowie nazwa „Belwederek” na określenie domu mojego kolegi Wojtka, z którym chodziłem do klas V- VII  w szkole we Wszemborzu, nie potrafię powiedzieć. Był to niski, murowany, kryty dachówką dom z niskimi pomieszczeniami wewnątrz). Pan Kazimierz Dębicki był nazywany w Borzykowie „św. Kaziem” z racji figury Matki Boskiej stojącej w jego ogrodzie. Przed figurę schodzili się mieszkańcy Borzykowa  na majowe nabożeństwa, które prowadziła pani Alesia Zgolińska, mama mojego kolegi klasowego Zdzisława.

Wypada także wymienić wśród borzykowskich szewców pana Kosmalę, mieszkającego na parterze domu Hernesów w oficynie po lewej stronie od  frontu budynku.. W latach 50. życie w Borzykowie płynęło powoli i p. Kosmala miał wprawdzie w kuchni kącik z zydelkiem, żeliwnymi kopytami, stolikiem pełnym szewskich przyborów, ale jeśli naprawiał buty to już tylko rodzinie. Był człowiekiem niezwykle pogodnym, mówiącym cicho. Posiadał cenny dar od losu – pracy z umiarem.  Przy tym, jakby to określił nasz aktor, naturszczyk  Jan Himilsbach – lubił wprowadzać do organizmu bajkowy nastrój. Chętnie opowiadał o służbie w wojsku i  o wojskowym urlopie, kiedy to  zapragnął mieć syna… Stąd o swoim synu Tadeuszu mawiał „Urlopnik”. Pan Kosmala dożył sędziwego wieku.

Od lat międzywojennych, a może jeszcze wcześniej, funkcjonowała w Borzykowie piekarnia p. Józefa Gizelskiego. O jej dawnym początku można wnioskować stąd, że bochenki chleba przed wsadzaniem do pieca p. Józef znaczył metalowym stemplem „J.Giselski”. Mimo że w okresie lat 50- 60 dodatkowo naklejane były maleńkie etykietki z napisem „Chleb nałęczowski” lub „Chleb praski”, to wyciśnięta w skórce chleba tradycyjna nazwa „J.Giselski” nadal widniała na bochenkach. Piekarnia dawniej wypiekała chleb także dla odbiorców spoza Borzykowa. Z tego okresu pozostał jeszcze do czasów   mojego  dzieciństwa tkwiący w graciarni po dawnej stajni i chlewiku p. Gizelskich pokryty kurzem konny furgon z dyszelkami (w Borzykowie były to „dyszółki”) na jednego konia, jakby wzięty  z planu  filmów. Miał zadaszone siedzenia dla furmana i ewentualnego pasażera  na przedzie podobnie jak „na koźle” w dawnych karetach. Otwierane obustronnie drzwi znajdowały się z tyłu furgonu i szeroki stopień poniżej. Pan Józef z piekarczykiem do pomocy, już w nocy, wygniatał ręcznie ciasto na chleb w pomieszczeniu obok pieca. Dopiero po zelektryfikowaniu Borzykowa korzystał z pomocy mieszadła „na prąd”. Większość czynności niezbędnych by powstały bochenki chleba, wymagała nadal pracy ręcznej. Mimo małej liczby godzin przeznaczanych na sen pan Józef zawsze miał dobry humor i był skory do różnych żartów. Gdy w czasie dnia wychodził z piekarni, przechodził przez sklep, omijając ladę, by wejść do sąsiedniego pokoju, zawsze „niechcąco” pozostawiał sporo mąki ze swego ubioru na odzieży klientów „płci obojga”. Tak „umączone” panie zawsze chętnie przepraszał… Znanym dość powszechnie stał się żart pana Gizelskiego, którego uczestnikiem stał się kilka lat przed wybuchem wojny w 1939 roku jeden z konduktorów kolejki szczycący się posiadaniem sumiastego wąsa.  Gdy parowóz kolejki wjechał z wagonami towarowymi na pobliską bocznicę i tam przetaczał wagony,  starczyło  czasu  konduktorowi na dokonanie zakupu pieczywa i na powrót do pociągu. Pan Gizelski wyraził swój podziw dla niezwykłego wąsa. Jednocześnie złożył konduktorowi propozycję, która, jak sądził, go zainteresuje: „Gdyby pan zgodził się, to bym mógł  panu tego wąsa zgolić i zapłacić  za to 10 złotych”.  Była to całkiem niezła kwota, zważywszy, że konwojent poczty jeżdżący w wagonie pocztowym kolejki jako praktykant zarabiał przed 1939 rokiem 18 złotych na miesiąc. Po usłyszeniu propozycji „dam 10 zł za wąsa” wąsaty kolejarz ucieszył się, że tak wysoko został wyceniony jego twarzowy atrybut męskości, ale na proponowaną transakcję nie przystał. Wkrótce popadł w jakiś kłopot finansowy. Sam pewnego dnia trafił do borzykowskiego piekarza i wyraził zgodę na proponowane uprzednio zgolenie wąsa za 10 złotych. Rozradowany pan Józef  przystąpił rączo do realizacji umowy. Obciął jednak kolejarzowi tylko pół wąsa z jednej strony, a pozostawił nienaruszoną drugą połowę… i wypłacił za to 5 złotych. Uzasadnił to kalkulacją: gdy cały wąs jest wart 10 złotych, to połowa wąsa kosztuje 5 złotych,  podobnie jak połowa bochenka chleba jest także tańsza o połowę. Resztę sumiastego wąsa jego właściciel musiał z ogromnym żalem zgolić samodzielnie – no bo jak można było paradować wśród pasażerów kolejki tylko z połową dawnej okazałości.

Przez jakiś czas, nie potrafię jednak określić, jak długo to trwało, pracował w piekarni p. Gizelskiego
p. Edmund Podlewski z zawodu cukiernik i piekarz także mieszkający w Borzykowie. Jego dom stał w sąsiedztwie domu p. Helaków.

W przedwojennym Borzykowie i krótko po zakończeniu wojny funkcjonowało rzeźnictwo p. Śliwińskich. Ich dom ze sklepem wraz z „szlachtusem” stał w zadrzewionej posesji pełnej krzewów porzeczek i agrestu, znajdującej się  za domem p. Rybackich, idąc w kierunku Pyzdr. (Szlachtusem nazywano wtedy  gwarowo pomieszczenie przeznaczone do uboju zwierząt). Pamiętam wiekową już panią Śliwińską. Pana Kazimierza Śliwińskiego, jej syna, zapamiętałem grającego w niedzielne popołudnia na akordeonie w ogrodzie. Pan Kazimierz był długo kawalerem i ożenił się z owdowiałą panią Marczakową mieszkającą w domu postawionym na końcu wsi, idąc w kierunku Kołaczkowa. Hubert, syn pani Marczakowej, podobnie jak jego ojczym, był uzdolniony muzycznie i swą grą na akordeonie uświetniał wydarzenia w szkole.

 

Borzykowo miało także swojego krawca. Był nim pan Stefan Paprocki. Mieszkał wraz z żoną Heleną i trzema córkami Salą, Aliną i Jadzią na piętrze domu będącego własnością Józefa Gizelskiego a stojącego naprzeciwko domu Hernesów. W swej historii parter tego domu mieścił Agencję Pocztową (zachowało się zdjęcie z widoczną stylową skrzynką pocztową i ówczesnym godłem). Potem ulokowały się w nim siedziby Gminy Borzykowo (w czasie wojny okupant zamienił Urząd Gminy w niemiecki komisariat), Gminnej Rady Narodowej z Urzędem Stanu Cywilnego i Gromadzkiej Rady Narodowej oraz na koniec sklepy GS-u. Warsztat krawiecki pana Stefana Paprockiego mieścił się w  szczytowej części  budynku od strony Kołaczkowa. Fachowość pana Stefana i jego pracowitość zapewniała mu licznych klientów, dzięki czemu mógł utrzymać rodzinę i wykształcić  córki. 

Jedwabniki w Borzykowie

W końcu lat 40. i w pierwszej połowie lat  50. hodowano w Borzykowie jedwabniki. Wiem o trzech „lokalizacjach” takich hodowli. W ówczesnym „borzykowskim języku” określenia „hodowano” nie używano. Funkcjonowało określenie „trzymano jedwabniki” podobnie jak „trzymano kury, gęsi i kozy”, „trzymano” także świnie. Co do krów i koni, to borzykowscy gospodarze „mieli krowy i mieli konie”. Nie potrafię powiedzieć skąd nabywano małe gąsienice jedwabnika morwowego do hodowli i dokąd odsyłano je po przepoczwarzeniu. Wiem tylko, że larwy tkwiące w białawych  kokonach osnute jedwabnymi nitkami odwożono zwykle kolejką do Wrześni. Dziś larwy wyhodowane z jaj do odpowiedniej wielkości nabywa się sezonowo na aukcjach lub w firmach hodowlanych prowadzących sprzedaż wysyłkową. Aby rozpocząć w Borzykowie „przygodę z jedwabnikiem” niezbędnym było posiadanie odpowiedniej liczby drzewek morwy białej lub dostępu do tych drzew rosnących w okolicy. Larwy  karmione świeżymi liśćmi  dorastają do 8 cm długości i 1 cm grubości. Po osiągnięciu takich rozmiarów przepoczwarzają się zawijając w kokon. Podczas oprzędzania gąsienica wykonuje kilkaset tysięcy ósemkowych ruchów głową i wytwarza kokon zbudowany z jednej mocnej, jedwabnej nici o długości od 500 do nawet 3000 metrów. Ten nocny motyl znany od 5500 lat udomowiono w Chinach i tam początkowo jego wywóz z kraju był zakazany. Obecnie nie występuje już w naturze i jest wyłącznie hodowany przez człowieka. Włókna jedwabiu wykorzystuje nie tylko przemysł włókienniczy  (u nas ceniony był i jest nadal jedwab milanowski), ale też kosmetyczny oraz  medycyna (jedwabne nici chirurgiczne)  i farmacja.

W Borzykowie przyglądałem się hodowaniu jedwabników w domu rodziny Hernesów i w naprzeciwko stojącym domu p. Józefa Gizelskiego. Dom Hernesów był jeszcze wtedy okazałym domem o niezwykłej na wsi małomiasteczkowej architekturze, z dużym holem na piętrze w jego frontowym segmencie. Hol, z którego wchodziło się do kilku pokojów czy nawet  osobnych mieszkań  „udostępniono” jedwabnikom. Porozstawiano rozmaite stoły  jakie można było tam zgromadzić. Przykryto je szarym i białawym papierem pakunkowym. Nie nadawały się do tego celu polskie gazety i łatwo dostępna, tania kolportowana powszechnie komunistyczna, radziecka „Prawda”. Powód był prosty : nieznośna woń ich farby drukarskiej na pewno była toksyczna a larwy nie mogły stracić apetytu na morwowe liście. Żarłoczne larwy  rosły  do 25 dni i przez następne 2-3 dni osnuwały się jedwabnym oprzędem. Podczas dni żerowania wymagały dostawy świeżych liści morwy a usuwania resztek i liści zeschniętych. Okres ten był absorbujący dla mieszkańców domu. Pomagali w obrywaniu liści rosnących na zapleczu posesji Gizelskiego  i ich donoszeniu na hol.  Pamiętam mieszkającą na piętrze p. Jankowską pracującą w urzędzie gminy, która mimo chorego biodra, kulejąc także doglądała żarłoczne robale. Pani Balbina Dębicka, niezwykle sympatyczna, drobna osoba mieszkała w stojącej w podwórzu oficynie z wysoką sutereną, z ładnymi drewnianymi, zadaszonymi schodkami poprowadzonymi z zewnątrz budynku na wysoki parter.  Ona także włączała się w krzątaninę wokół grubiejących z dnia na dzień białawych larw. Pan Jurek Laskowski z racji swego wysokiego wzrostu  był pomocny w obrywaniu liści z wyższych gałęzi drzewek morwy. Pan Jurek wytrwale trwał w stanie kawalerskim, gdyż „nie miał śmiałości do kobiet”, jak to określiła jego mama nazywana w Borzykowie „Ciocią Manią”. Krzątanina wokół jedwabników mijała po upływie miesiąca. Białawe kokony pokryte jedwabnymi nićmi pakowano do worków i odsyłano do Wrześni.

Dom p. Jożefa Gizelskiego  także  wpisał się trwale w dzieje Borzykowa zarówno reprezentacyjnym  kiedyś wyglądem a także instytucjami, których był siedzibą. Część frontowa budynku z ozdobną fasadą  miała nad piętrem niewielki stryszek  z dwuspadowym dachem z dwoma okienkami ozdobiony na szczycie trzema sterczynami. Na hodowlę jedwabników zagospodarowano duży strych nad budynkiem od strony ogrodu otoczonego wysokimi, przycinanymi krzewami ligustru. Na poustawianych gęsto prowizorycznych stołach, półkach i miejscami na podłodze pełno było żerujących larw jedwabnika. Drzew morwy w posesji Gizelskich nie brakowało. Rosły gęsto z tyłu ogrodu i podwórza. W karmienie jedwabników byli zaangażowani  wszyscy,  gdy tylko mieli czas poza innymi zajęciami. Pani Kalina, gdy  zakończyła sprzedaż pieczywa w sklepie rwała liście, podobnie jak przyuczający się zawodu „piekarczyk”. W mniejszym zakresie zajmowała się jedwabnikami pani Marysia, gosposia  a zarazem  dalsza krewna z rodziny, prowadząca od dawna gospodarstwo domowe pana Józefa Gizelskiego, odkąd owdowiał jeszcze przed 1939 rokiem. Także Jadzia Paprocka, moja koleżanka ze szkoły zjawiała się na strychu ze świeżo zerwanymi liśćmi. Strych pełen jedwabników znajdował się tuż  za ścianą pokoju jej rodziców.

Hodowlę jedwabników prowadzono także w zagospodarowanym w tym celu pomieszczeniu w części mieszkalnej borzykowskiej szkoły. Okazały i o ciekawej bryle  budynek szkoły zbudowany z klinkierowej cegły , z kamiennym narożem dominuje od 1912 roku  wśród budynków w Borzykowie. Na szczęście jako jedyny uniknął widocznego losu budynków z  dawnego centrum wsi.  Nie dotknęły go żadne szpecące remonty czy tandetne przeróbki. Jego piękno zasługuje na ochronę mimo że nie znalazł się w żadnym spisie zabytków. W Kronice Publicznej Szkoły Powszechnej w Borzykowie zamieszczono w 1951 roku następującą informację : „ W dniach Święta Lasu  towarzysze z p.o.p. (podstawowej organizacji partyjnej) P.Z.P.R. Borzykowo na wniosek jednego z towarzyszy obsadzili morwami jako osłonę boisko szkolne i nauczycielskie podwórze gospodarcze”. Tak to hodowla jedwabnika morwowego na terenie szkoły zyskała poparcie kierowniczej siły klasy robotniczej a zarazem  zasadzone  nowe, młode pędy morwy. „Dziatwa szkolna” mieszkająca w sąsiedztwie szkoły zrywała liście morwy i  dostarczała  je larwom pożytecznego  owada. Nadzór nad hodowlą sprawował p. Michał Daroszewski mąż p. Walerii Daroszewskiej  (nauczycielki w latach 1951 – 1959) ,która jak to utrwalono w Kronice szkoły „ od chwili przybycia wzięła się do pracy tak, aby powierzoną młodzież i szkołę postawić na płaszczyźnie wymagań nowej socjalistycznej rzeczywistości”.

 

Józef Pachela - mieszkaniec Borzykowa

Cieszę się, że mogę przywołać z pamięci Pana Józefa Pachelę. Czynię to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że przez kilka lat był mieszkańcem Borzykowa, a co mnie bardzo cieszy, mieszkał po przeprowadzce z Wszemborza do Borzykowa w tym samym mieszkaniu, w parterowej części budynku pocztowego, w którym do 1983 roku mieszkała moja mama, a od 1936 roku zamieszkali w nim moi rodzice. Po drugie dlatego, że był  moim nauczycielem w szkole we Wszemborzu w latach 1953 – 1956 i wychowawcą w ostatniej, czyli VII klasie.

Nie zawsze zdążymy powiedzieć swym nauczycielom, ile im zawdzięczamy, a oni nie zawsze przeczuwają, ile dla nas uczynili.

Pan Józef Pachela uczył różnych przedmiotów w kilku szkołach  na terenie gminy Kołaczkowo : we Wszemborzu, Kołaczkowie, Szamarzewie i w Gałęzewicach. We Wszemborzu był kierownikiem szkoły 7- klasowej, do której z ulgą przeszedłem po trzech latach nauki w klasach łączonych w Borzykowie. Pan Pachela doskonalił się w swym zawodzie i uzyskał tytuł magistra pedagogiki. Dzięki panu Pacheli „spadło” ze mnie wreszcie  ciążące mi stwierdzenie borzykowskiej nauczycielki, że „Lecho jest za żywy”. (Taką wersją skrótu imienia chłopców „Lecho, Zdzicho,Czecho czy Zbycho” posługiwał się mąż nauczycielki uczący nieetatowo śpiewu. Były to głównie : międzynarodówka, hymn ZSRR, czerwony sztandar, krew naszą długo leją katy i inne podobne przeboje). Na każdej wywiadówce mama słyszała, że jestem „za żywy”. Utrwalona w tym przeświadczeniu zapytała na pierwszej wywiadówce we Wszemborzu , (gdzie uzyskałem wszystkie oceny b. dobre) : „A czy nie jest za żywy?” . W odpowiedzi mojego nowego nauczyciela i kierownika szkoły  usłyszała: „przecież to jest chłopiec, chce pani, by pod piecem cicho siedział?”  Z serdecznością wspominam także wszystkie panie uczące  mnie we Wszemborzu : p. Zofię Skalską z Miłosławia (dla dzieciaków było to kochana „Skalunia”), p.p. Marię Winter i Bożenę Depczyńską z Pyzdr i p. Alinę Szmytkowską z Żerkowa. Także ich zdaniem „nie byłem za żywy”, za to chętny do dodatkowych zajęć , rysunków, prac ręcznych i udziału w organizowanych wydarzeniach szkolnych.  Moje zeszyty były pełne nadprogramowych rysunków, umieszczanych w nich chętnie, bo nigdy we Wszemborzu nie usłyszałem z ust nauczycielki zniechęcającego: „to narysowała ci mama”. Pamiętam taki dzień, kiedy pan Pachela musiał niespodziewanie bez zapowiedzi, choćby dzień naprzód, gościć w szkole „kogoś z powiatu” na jakąś kontrolę czytelnictwa uczniów. Dowiedziawszy  się o tym rano, zorganizował występy dziewcząt połączone ze śpiewem znanych piosenek. Do mnie zwrócił się: „Lechu, nauczysz się szybko paru zwrotek wiersza „Książkowy duszek”. Siadłem w pustym pokoju i zacząłem się uczyć wiersza na pamięć. Aby mama nie była zaniepokojona, że nie wracam do domu w czasie jak inne dzieciaki, któryś z borzykowskich kolegów poszedł ze stosowną wiadomością do mojego domu. Pani Pachelowa przygotowała dla mnie smakowitą jajecznicę, a ja nauczyłem się… czternastu zwrotek wiersza. Po zakończonej udanej wizycie „gościa z powiatu” pan Pachela odwiózł mnie do domu „na ramie roweru”, jak nazywano wtedy ten sposób jazdy rowerem we dwie osoby.

Odwiedziłem pana Pachelę, gdy na emeryturze mieszkał poza szkołą we Wszemborzu. Uściskaliśmy się ze wzruszeniem . Przywiozłem mu leki na astmę i recepty na zapas. Odwiedziłem go ponownie w  1989 roku, gdy już mieszkał w Borzykowie, w mieszkaniu dawniej zajmowanym przez moją rodzinę. Pokazywał, jak zmienił wejście z kuchni na strych, by było cieplej w mieszkaniu. Zachował egzemplarz Expressu Poznańskiego z 5.03.89 z zamieszczonym w nim artykule na mój temat, z moją karykaturą autorstwa  Stanisława Mrowińskiego. Cieszył się, że jego uczeń trafił do galerii karykatur ludzi Poznania. Prosił o przyjęcie od Niego oprawionego ozdobnie w skórzaną okładkę „Pana Tadeusza” i kieszonkowego wydania „Pisma Świętego”. Po chwili wyjął z szafki cztery  kryształowe kieliszki, mówiąc: „Weź to na pamiątkę od swojego nauczyciela”. To ostatnie, niezwykle wzruszające  spotkanie z Moim Nauczycielem zostało  mi w pamięci na trwałe.

Pan Józef Pachela urodził się 18 lutego 1920 roku. Zmarł 26 lutego 1991 roku, przeżywszy 71 lat. Pochowany został w Kołaczkowie.