Borzykowo, czwartek. Nasz proboszcz w Kołaczkowie bardzo zachęcał, żeby jechać na jubileuszowe uroczystości świętowojciechowe do Gniezna, przyczep objaśnił, że „nasza” kolejka powiatowa puści w niedzielę „ekstra cug” i wieczorem też każdego odwiezie do domu za 1,50 zł w obydwie strony.

Trzeba było widzieć, co się działo w rozległej parafji. Przygotowania odbywały się przez parę dni naprzód, a w sobotę ludzie myli się dokumentnie, myli ręce, rozwichrzone czupryny i nogi żeby w mieście jakoś po ludzku się pokazać i żeby – uchowaj Boże – nikt nie pomyślał, że my tu ze wsi , to dziadostwo wychowane byle gdzie albo wprost na samych hubach…

Kto nie miał, pożyczał od tego, który ma owe półtora złotka, manatki do porządku doprowadzał, buty glancował, żeby tylko zażyć wspaniałości odpustowych., pomodlić sięw starej bazylice prymasowskiej i w tej kolebce wiary naszej zrzucić z siebie ciężar grzechu, prosić św. Wojciecha o przebaczenie, o wstawiennictwo i o lepszą dolę.

Dla siebie, dla bliźnich, przyjaciół i nieprzyjaciół.

Tej nocy ludzie prawie nie spali, tak byli przejęci uciechą odpustową i jazdą kolejką powiatową. I kolejka pewnie nie spała i była jakoby przejęta. Całą zadyszana i zdenerwowana przyjechała ze świtem od Pyzdr, aby tego dnia zrobić bardzo długą podróż przez Borzykowo-Zawodzie-Wrześnię i jeszcze dalej przez Klepacz-Wódki do samego Gniezna. Niepewna, czy wszystkich pątników zabierze, zabrała wszystkie wagoniki jakie mogła zabrać, to jest cztery tak zwane klasy „pak wagony” i parę tuzinów wagoników bydlęcych, w których dla odmiany były ławki…

Z miejsca ruszyła kłusem, a zbita masa pątników chyliła się wtedy, niby łany zboża za podmuchem wiatru, popatrując sobie wzajemnie na „sznytkach” z masłem, owiniętych w gazetę. Tym razem jednak nikt nie szemrał ani złego słowa nie powiedział, bo wszyscy byli w nastroju odpustowym.

Na każdej stacji przybywali pielgrzymi w liczbie mnogiej i wnet już w wagonikach krytych ścisk stał się taki, że miejsca nie znalazłeś nawet na najchudszego podatnika.

-Wójty, Sołtysy i wszelakie urzędniki jadą dzisiaj w wagonach bydlęcych – mówiła półgłosem pani Weronika Kubek z wyraźną ulgą na sercu, rozsiadłszy się wygodnie na kanapie drugiej klasy.

-Wiadomo, do świętego Wojciecha jedziem, to wszystkie są sobie równe – wtrącił pan Szalaty, nabożny chrześcijanin, obarczony rodziną i podatkami.

Kolejka manewrowała resztkami pary, zabierając co trzy kilometry na stacjach ciągle nowych pielgrzymów, nierzadko zaś z dobrego serca, w połowie drogi zatrzymywała się, aby zabrać przygodnego marudera, który spacerowym krokiem wlókł się z tobołem na odpust.

– Siadajcie, zawsze prawie prędzej kolejką niż piechotą…

– Kiedy mi się spieszy to wolę piechotą.

-Lepiej dobrze jechać, jak byle jak iść!

– Racja, fizyka – i siadł, a nieobrażona kolejka dorwała się do Wrześni, gdzie odsapnąwszy nieco, zabrała parę litrów wody, tyleż funtów węgla na dalszą podróż i sporągromadęwrześniaków.

-Nasyp pan koksu – radzili pielgrzymi maszyniście – bo z bidą dojadziem do Gniezna.

– Mamy jeszcze 25 kilometrów, to za dwie dobre godziny dociągniem – uspokajał maszynista – poczem świsnął parą i ruszył rzeźko naprzód.

Kolejka była niezmiernie długa. Przedstawiała sobą olbrzymiego tasiemca, który wlókł się między zagrodami, opłotkami, to znów wydostawał się na szeroką oziminę i wił się, niby nieskończona gąsienica w lewo i w prawo, przypierał się i ciągnął wzdłuż szosy, mijając rowerzystów, którzy jechali w … przeciwną stronę. Wszyscy zaś, którzy dążyli do Gniezna, urządzali z kolejką prawdziwe wyścigi na przełaj, w których kolejka z reguły brała drugie miejsce, chociaż starała się jeśli nie szybkością, to przynajmniej smrodliwym dymem pokonać przeciwnika…

Jedynie wozy i ludzi pieszo idących pokonywała bezapelacyjnie.

Kiedy zaś po kilku nagłych wirażach kolejka znalazła się w pobliżu stacji Wódki, zrobiła tak pijacki manewr, że tłum pielgrzymów, prawdopodobnie w trosce o własną grzeszną duszę, jął głosem, miarowo a równo śpiewać: Kto się w opiekę, odda Panu swemu…

I tak już śpiewał, niemal bez przerwy, tak trwał w cudownej wierze, że nic się nie stanie do końca.

Jakoż wypogodziło się. Kolejka szła już teraz coraz ostrożniej. Słońce weszło już wysoko, rósł humor w pobożnym narodzie pielgrzymim, radość na obliczach pokazywała się wielka. Na widnokręgu ukazały się wspaniałe wieże bazyliki świętowojciechowej, które rosły wolno i potężniały wolno w miarę, jak wolno zbliżaliśmy się do pierwszych opłotków miasta.

Nasz ekspres z godnością wsunął się między domami a potem już tylko krokiem wkorbalił się na dworzec. Nieprzeliczony tłum wysunął się z kolejki i wielki rumor i nawoływania roznosiły się po dworcu. Lecz wnet ucichło, albowiem witały nas głośne megafony wspaniałą mową księdza kaznodziei.

Zrobiliśmy 45klm w rekordowym czasie czterech godzin i 12 minut. Czekało nas drugie tyle w drodze powrotnej. I pomyślcie, taka przestrzeń za jedne półtora złotka…

T.Z.Hernes